Wywiad z ewą, Tomkiem i Lili

Kto projektuje wzory, ten wie, że inspiracja nie zawsze przychodzi z hukiem fajerwerków. Czasem cicho skrada się między kubkiem czarnej kawy Ewy, aromatycznej herbaty Tomka a kocim ogonem na klawiaturze. Hes Pattern to nie tylko studio projektowe — to duet ludzi, którzy wiedzą, że dobry wzór to nie kwestia szczęścia, a strategii, intuicji i niejednej rozmowy o… wszystkim.

Oto wywiad Ewy, Tomka i — choć może nie mówi wiele — także Lili, kotki o zaskakująco stanowczych poglądach na estetykę. Odpowiadają na te same pytania, ale z różnych perspektyw — zawodowej, osobistej, czasem z dystansem, czasem całkiem serio.

Bo Hes Pattern to nie maszyna do robienia wzorów. To opowieść. A ta właśnie zaczyna się tutaj.

Ewa:

Zaczęło się od przypadku. Ale nie takiego, że na kogoś wpadasz i nagle doznajesz olśnienia. Raczej od przypadku z rodzaju tych, które depczą Ci po piętach, aż w końcu się obejrzysz.

W średniej szkole, całkiem przez przypadek, projektowałam firanki. W łabądki, kapuściane róże i słodkie kotki. Miałam zostać malarką, może rysowniczką, może linorytniczką — artystką z dziełami w galeriach. A wylądowałam na studiach, które były artystyczne tylko w połowie. Druga połowa to pedagogika. I dobrze się złożyło, bo w pewnych obszarach bardzo mi się to przydaje.

Na trzecim roku jedna z firm produkujących żakardowe firany — siostrzana do tej, w której wcześniej pracowałam — szukała projektanta. I tak, co dwa tygodnie w piątek, taszczyłam kalki i rysunki na czarnym kartonie przed wzorniczą komisję. I tak to leciało, aż na piątym roku dostałam angaż.

Sęk w tym, że nie czułam się już projektantką. Bardziej technologiem. Składałam wzory z maleńkich pikselokwadracików, przeliczałam cale i menzury maszyn, i raczej odtwarzałam, niż tworzyłam. Aż… złamałam nogę. Niechcący, ale skutecznie. I to dało mi czas, żeby pomyśleć o tym, co dalej. Najbardziej rozwijałam się zawodowo właśnie wtedy, gdy działałam „na swoim”. No i tak się zaczęło. Namówiłam Tomka i od tej pory ciągniemy ten wózek razem.

Tomek:

Dla mnie to był naturalny krok. Pomagałem Ewie już na studiach, choć sam nie nazywam siebie projektantem. Zawsze byłem tym, który porządkuje i dopieszcza wizje Ewy, żeby mogły działać w praktyce. Kiedy zdecydowaliśmy, że działamy razem na własny rachunek, mieliśmy świadomość, że każdy wnosi coś innego, ale razem możemy więcej. To był raczej zdroworozsądkowy wybór niż jakiś wielki „eureka moment”.

Lili:

Zwinęła się wtedy w kłębek, bo nie było jej jeszcze na świecie, ale cieszy się, że tych dwoje tak postanowiło — dzięki temu ma wygodne miejsce do spania na biurku i trochę więcej uwagi, nawet jeśli czasem muszą przerwać pracę, żeby się pobawić. Mrrr..?

Ewa:

Dzień zaczynamy rano, czyli wtedy, kiedy kotka uzna, że już pora. Lili potrafi być bardziej skuteczna niż budzik – ciche miauknięcie, ostentacyjne spojrzenie w stronę miski i wiadomo, że pora wstać.

W pracy kawa – rytuał absolutny. Zawsze siadam przy biurku z kawą i tak, zdarza mi się zamoczyć pędzel w niej zamiast w kubku z wodą. Bez szkody jednak dla prac <śmiech>/

Czasem odpalam od razu Kritę, zamiast coś tam tworzyć analogowo. W tle lubię sobie czegoś posłuchać.

Tomek:

I wtedy trzeba do Ewy strzelać z armaty, żeby usłyszała.

Ewa:

Nie aż tak. Faktycznie, żeby sobie nie przeszkadzać wiadomości zostawiamy sobie w plikach. Zwykle kończymy 15:30, ale zdarza się, że coś nie idzie i trzeba pracę odłożyć. Czasem na wieczór czasem na następny dzień. Ma być efektywnie, a nie przesiedziane określoną ilość czasu.

Tomek:

Typowy dzień? Czyli plan ułożony, pliki uporządkowane, wszystko w folderach, zgodnie z zasadą: „chaos nie przejdzie”. Lubię popijać herbatę – dobrą, aromatyczną – i zaczynam przegląd rzeczy do zrobienia. Wkurzam się czasem, gdy Ewa rozpisuje jakieś zadanie nazbyt ogólnie „Coś mi tu nie bardzo siedzi, ale nie wiem co”. Prawda też jest taka, że z takich jej niedopowiedzeń wychodzą całkiem ciekawe rzeczy, bo ja coś inaczej zobaczyłem niż ona.

Pracujemy zadaniowo, na dany dzień jest do zrobienia to i to i działamy. Zdarza mi się, że wstaję bardzo wcześnie i gdy Ewa dopija pierwszą kawę ja już mam wszystko zrobione.

Lili:

Typowy dzień? Najpierw patrol: czy miska pełna, czy koc na biurku miękki, czy ludzie w odpowiednich pozycjach. Potem sesja obserwacyjna – siedzenie na środku biurka Ewy, dokładnie tam, gdzie trzyma szkicownik. Jak już oboje zdążą po raz czwarty kota przesunąć, czas na drzemkę.

Ewa:

„Jeszcze pięć minut” – to raczej ja. Chociaż nie grzebię się dla zasady, to zdarza się, że wpadam w ten wir poszukiwania tego czegoś – idealnego motywu, formy, napięcia między elementami. Pracuję w systemie pomodoro (kręgosłup i oczy dziękują), mam harmonogram na każdy dzień, ale… czasem coś się rozciągnie. Albo pracuje się tak przyjemnie, że „po godzinach” to bardziej luksus niż kara.

Tomek:

Ja raczej z tych, co siadają i robią. Bez ceremonii. Jak skończę wcześniej – świetnie. Jak nie – trudno, ale nie lubię zostawiać rozgrzebanej roboty. No chyba że wszystko idzie nie tak… to wtedy idę na rower i wszystko się naprawia. A przynajmniej ja.

Ewa:

Ale mamy też taką historię z dawnych czasów – jeszcze z okresu, gdy wynajmowaliśmy biuro. Pracowaliśmy wtedy jakby ktoś nam powiedział, że Ziemia przestanie się kręcić, jeśli na chwilę przestaniemy działać. Pewnego dnia, musiałam pilnie skontaktować się z klientem. Cisza. Pomyślałam: zrobię kawy. Ale czajnik się zepsuł. Poszłam na pożyczki do znajomego biura – zamknięte. Następne – też. Bo była NIEDZIELA. A my – jedyni pracujący w promieniu kilometra. To był ten moment, kiedy dotarło do nas, że coś jest nie tak. Od tamtej pory mamy twarde zasady: po pracy nie ma pracy. Żadnych rozmów o wzorach przy kolacji. Żadnych maili na urlopie. I świat się dalej kręci. Normalnie cud, prawda?

Lili:

Oni to mówią cały czas. Jeszcze pięć minut, jeszcze tylko to dokończę, zaraz się pobawimy, Lili, tylko wyślę tego maila… Phi.
Kota wie, że to nie jest pięć minut. To jest jakaś osobna jednostka czasu, taka ludzka — pięciominutówka rozciągająca się w nieskończoność.
Dlatego kota już się nauczyła: nie czekać. Patrzeć, oceniać, czy się ruszają. Jak nie, to pac w kostkę. Jak się ruszają, to trącić dwoma łapami i ucieczka. Skutkuje.

Ewa:

Oj tak, i to całkiem zróżnicowany. Na rozruch – kawa i Rammstein, czasem Metallica albo Iron Maiden lub cokolwiek cięższego z lat 80 i 90tych. Działają na mnie jak espresso. Ale jak wpadam w rytm pracy, wjeżdżają klimaty bardziej filmowe – symfoniczne pejzaże, albo ścieżki z gier. Ostatnio odkrywam skandynawski folk, ma coś w sobie taką kamienną surowość i niskie dźwięki idealne do tła w pracy.

Tomek:

To co wymieniła Ewa jest fajne, gdy sprzątamy pobojowisko po projektowaniu. W pracy lubię słyszeć własne myśli, więc cenię sobie ciszę. Jeśli robię coś monotonnego, zwykle słucham coś z polskiego rocka.

Lili:

Cisza jest muzyką, jeśli wiadomo, gdzie nasłuchiwać. A jak już coś gra, to wolę, żeby nie było głośniejsze od koty, kiedy domaga się otwarcia balkonu.

Ewa:

To trochę jak w zespole muzycznym – ja jestem wokalem. <śmiech> Potrzebuję chwili ciszy, żeby wsłuchać się w pomysł. Zanim zacznę, lubię mieć dobrze ustawiony klimat – przemyślenia, inspiracje, kierunek. Dla mnie wzór to piosenka z sensem do konkretnej publiczności.

Tomek:

No to ja jestem gitarzystą. Wchodzę mocnym riffem, bez zbędnych prób dźwięku. Dla mnie projekt to akcja – coś się dzieje, coś powstaje, nie ma co za długo deliberować. Jest koncert do zagrania i tyle.

Ewa:

I właśnie to nas ratuje – ja czasem go przyhamuję, on mnie pogania. Ja czasem coś za bardzo polecę z czymś, on przytrzyma mój dźwięk w miejscu. Gdybyśmy oboje działali tak samo, to albo tkwilibyśmy w nieskończonym planowaniu, albo robili po dziesięć wersji jednego wzoru i każda byłaby „ostateczna”.

Tomek:

A tak to jesteśmy jak dobry duet – trochę spięć, trochę śmiechu, ale finalnie zawsze gramy w tym samym zespole.

Lili:

Kota jest pewna, że dla nich jestem jak mrucząca perkusja. Mrucząca nawet, gdy pogasną światła.

Ewa:

Nie wierzę w wenę. Można na nią czekać jak na św. Mikołaja – z tym samym skutkiem. Mam swoje sprawdzone metody. Jedna to SCAMPER – taki zestaw pytań, który wytrząsa pomysły z szuflad w głowie. Druga to mapa myśli, którą rozpisuję jak ścieżkę w lesie: od pomysłu do pomysłu, aż w końcu dochodzę tam, gdzie coś zaczyna błyszczeć.

A gdy czuję, że z projektem kręcę się w kółko, stosuję metodę ze szkoły plastycznej – odkładam go na kilka dni, dosłownie odwracam do ściany. Po czasie wracam i widzę, co nie gra. Działa za każdym razem. A jeśli potrzebuję inspiracji – zawsze wracam do natury. Faktury, kolory, wzory – to moje wieczne źródło. Takie nieskażone żadnymi trendami, modami, stylami, niczym – czyste jak leśnie źródełko.

Tomek:

Ja działam trochę inaczej. Jak coś nie idzie, to znaczy, że trzeba się ruszyć. Dosłownie. Wychodzę do ogrodu, wsiadam na rower, robię coś fizycznego. Mózg wtedy zaczyna pracować inaczej, bo odrywa się od problemu, nie zapętla się na nim. Kiedyś, ściągając starte kłącza bluszczu z muru, wpadłem na pomysł wzoru, który wydawał się wcześniej nie do ruszenia. Więc ja w ogrodzie, a nie w głowie.

Lili:

Kota wie, kiedy coś utknęło. Oboje chodzą po pokoju, mamroczą coś. Czasem wychodzą gdzieś i kota może wtedy udać się na ratunek saszetce schowanej w szafce.

Ewa:

Zachwyciła mnie odwaga natury w zestawieniach. Śliwkowy fiolet z brudnym karmelem. Rdza opleciona mchem. Niby wszystko się gryzie, a jednak gra – jakby natura miała swoją własną szkołę projektowania, której człowiek jeszcze nie ogarnął. A mikroskopowe zdjęcie skrzydła ćmy? Patchwork jak z pracowni awangardowego krawca z przyszłości.

Tomek:

Ostatnio bardziej niż zachwyciła mnie… Pustynia Błędowska. I w ogóle – miejsca na uboczu, nieoczywiste, czasem z historią, czasem po prostu spokojne. Lubię odkrywać takie okolice, trochę jakby GPS zapomniał, że tam można. W naturze łapię dystans. Jakby ktoś wcisnął przycisk „reset” i od razu wiadomo, co ważne, a co można puścić z wiatrem.

Lili:

Kotę zachwyciła świeża akwarela Ewy. Przechodziła tylko, gdy mokry pędzel zaatakował ją z nienacka. Teraz praca wygląda bardziej… jak limitowana edycja. I jeszcze panowie śmieciarze za oknem. Przyjeżdżają takim pięknym, dużym samochodem ze światełkami.

Mamy nadzieję, że między odpowiedziami możesz znaleźć coś dla siebie – od kreatywnej kuchni po tajne ogrodowe triki Tomka i artystyczne fochy Lili.
Każdy z nas działa trochę inaczej, ale to właśnie ten miks sprawia, że wzory, które tworzymy, mają własny rytm i charakter.

Jeśli chcecie wiedzieć więcej, zaglądajcie do nas na social media 😉