Kto stoi za Hes Pattern?

Opowieść o strategii i kreatywnym chaosie.

Kto projektuje wzory, ten wie, że inspiracja nie zawsze przychodzi z hukiem fajerwerków. Czasem cicho skrada się między kubkiem czarnej kawy Ewy, aromatycznej herbaty Tomka a kocim ogonem na klawiaturze. Hes Pattern to nie tylko studio projektowe — to duet ludzi, którzy wiedzą, że dobry wzór to nie kwestia szczęścia, a strategii, intuicji i niejednej rozmowy o… wszystkim.

Oto wywiad Ewy, Tomka i — choć może nie mówi wiele — także Lili, kotki o zaskakująco stanowczych poglądach na estetykę. Odpowiadają na te same pytania, ale z różnych perspektyw — zawodowej, osobistej, czasem z dystansem, czasem całkiem serio.

Bo Hes Pattern to nie maszyna do robienia wzorów. To opowieść. A ta właśnie zaczyna się tutaj.

Ewa: Moja droga do stworzenia Hes Pattern zaczęła się od przypadku. I od firanek, w łabądki, kapuściane róże i słodkie kotki. Projektowałam je w czasach, gdy artystka we mnie marzyła o galeriach i malarskich płótnach. Zamiast tego życie zafundowało mi surową, ale cenną lekcję rzemiosła, technologii i pracy pod dyktando. Nauczyłam się, że wzór to nie tylko estetyka, ale precyzyjny proces. Że każdy piksel musi mieć swoje miejsce, a wizja artystyczna musi zmieścić się w konkretnych ramach produkcyjnych.
Przez lata czułam jednak, że staję się bardziej technologiem niż twórcą. Aż przyszła ta jedna, nieszczęsna złamana noga… I okazała się najlepszym, co mogło mi się przytrafić. Wymuszona pauza dała mi czas na refleksję. Zrozumiałam, że moja prawdziwa siła tkwi w tym, co mam – w połączeniu kreatywności z techniczną precyzją, w zrozumieniu procesu i biznesowych potrzeb. Wzornictwo może i powinno być potężnym narzędziem biznesowym, nie tylko artystyczną fantazją.
I właśnie na tej myśli narodziła się idea Hes Pattern – miejsca, gdzie każdy wzór ma swoją strategię, a nie jest dziełem przypadku. Wtedy dołączył do mnie Tomek i od tej pory, ramię w ramię, budujemy markę, która w swojej istocie łączy to, co artystyczne, z tym, co analityczne.

Tomek: Dla mnie to był naturalny krok. Pomagałem Ewie już na studiach, choć sam nie nazywam siebie projektantem. Zawsze byłem tym, który porządkuje i dopieszcza wizje Ewy, żeby mogły działać w praktyce. Kiedy zdecydowaliśmy, że działamy razem na własny rachunek, mieliśmy świadomość, że każdy wnosi coś innego, ale razem możemy więcej. To był raczej zdroworozsądkowy wybór niż jakiś wielki „eureka moment”.

Ewa: Dzień zaczynamy rano, czyli wtedy, kiedy nasza kotka uzna, że już pora. Lili potrafi być bardziej skuteczna niż budzik – ciche miauknięcie, ostentacyjne spojrzenie w stronę miski i wiadomo, że pora wstać. W pracy kawa – rytuał absolutny. Zawsze siadam przy biurku z kawą i tak, zdarza mi się zamoczyć pędzel w niej zamiast w kubku z wodą. Bez szkody jednak dla prac <śmiech>/
Czasem odpalam od razu Kritę lub Photoshopa, zamiast coś tam tworzyć analogowo. W tle lubię sobie czegoś posłuchać.

Tomek: I wtedy trzeba do Ewy strzelać z armaty, żeby usłyszała.

Ewa: Nie aż tak. Faktycznie, żeby sobie nie przeszkadzać wiadomości zostawiamy sobie w plikach. Zwykle kończymy 15:30, ale zdarza się, że coś nie idzie i trzeba pracę odłożyć. Czasem na wieczór czasem na następny dzień. Ma być efektywnie, a nie przesiedziane określoną ilość czasu.

Tomek: Typowy dzień? Czyli plan ułożony, pliki uporządkowane, wszystko w folderach, zgodnie z zasadą: „chaos nie przejdzie”. Lubię popijać herbatę – dobrą, aromatyczną – i zaczynam przegląd rzeczy do zrobienia. Wkurzam się czasem, gdy Ewa rozpisuje jakieś zadanie nazbyt ogólnie, czyli „Coś mi tu nie bardzo siedzi, ale nie wiem co”. Prawda też jest taka, że z takich jej niedopowiedzeń wychodzą całkiem ciekawe rzeczy, bo ja coś inaczej zobaczyłem niż ona.
Pracujemy zadaniowo, na dany dzień jest do zrobienia to i to i działamy. Zdarza mi się, że wstaję bardzo wcześnie i gdy Ewa dopija pierwszą kawę ja już mam wszystko zrobione.

Lili: Typowy dzień? Najpierw patrol: czy miska pełna, czy koc na biurku miękki, czy ludzie w odpowiednich pozycjach. Potem sesja obserwacyjna – siedzenie na biurku Ewy, dokładnie tam, gdzie trzyma szkicownik. Jak już oboje zdążą po raz czwarty kota przesunąć, czas przenieść się na drzemkę kanapową.

Ewa: „Jeszcze pięć minut” – to raczej ja. Chociaż nie grzebię się dla zasady, to zdarza się, że wpadam w ten wir poszukiwania tego czegoś – idealnego motywu, formy, napięcia między elementami. Pracuję w systemie pomodoro (kręgosłup i oczy dziękują), mam harmonogram na każdy dzień, ale… czasem coś się rozciągnie. Albo pracuje się tak przyjemnie, że „po godzinach” to bardziej luksus niż kara.

Tomek: Ja raczej z tych, co siadają i robią. Bez ceremonii. Jak skończę wcześniej – świetnie. Jak nie – trudno, ale nie lubię zostawiać rozgrzebanej roboty. No chyba że wszystko idzie nie tak… to wtedy idę na rower i wszystko się naprawia. A przynajmniej ja.

Ewa: Ale mamy też taką historię z dawnych czasów – jeszcze z okresu, gdy wynajmowaliśmy biuro. Pracowaliśmy wtedy jakby ktoś nam powiedział, że Ziemia przestanie się kręcić, jeśli na chwilę przestaniemy działać. Pewnego dnia, musiałam pilnie skontaktować się z klientem. Cisza. Pomyślałam: zrobię kawy. Ale czajnik się zepsuł. Poszłam na pożyczki do znajomego biura – zamknięte. Następne – też. Bo była NIEDZIELA. A my – jedyni pracujący w promieniu kilometra. To był ten moment, kiedy dotarło do nas, że coś jest nie tak. Od tamtej pory mamy twarde zasady: po pracy nie ma pracy. Żadnych rozmów o wzorach przy kolacji. Żadnych maili na urlopie. I świat się dalej kręci. Normalnie cud, prawda?

Lili: Oni to mówią cały czas. Jeszcze pięć minut, jeszcze tylko to dokończę, zaraz się pobawimy, Lili, tylko wyślę tego maila… Phi. Kota wie, że to nie jest pięć minut. To jest jakaś osobna jednostka czasu, taka ludzka — pięciominutówka rozciągająca się w nieskończoność. Dlatego kota już się nauczyła: nie czekać. Patrzeć, oceniać, czy się ruszają. Jak nie, to pac w kostkę. Jak się ruszają, to trącić dwoma łapami i ucieczka. Skutkuje.

Ewa: Inspiracji szukam wszędzie, nie tylko w branżowych trendach. Czasem jest to architektura i sztuka a czasem ciekawie ułożony wzór z kamieni lub kolor kory drzewa. Gdy zaczynam pracę na rozruch – kawa i Rammstein, czasem Metallica albo Iron Maiden. Działają na mnie jak espresso. To pomaga mi zebrać energię, zanim zanurzę się w detale i zacznę tworzyć teczkę koncepcyjną, w której układam myśli i wizje. Ale jak wpadam w rytm pracy, wjeżdżają klimaty bardziej filmowe – symfoniczne pejzaże, ścieżki z gier, albo skandynawski folk. Ten muzyczny kolaż to mój sposób na wsłuchanie się w unikalny charakter każdego projektu.

Tomek: To, co wymieniła Ewa, jest fajne, gdy sprzątamy pobojowisko po projektowaniu. W pracy lubię słyszeć własne myśli, więc cenię sobie ciszę. Jeśli robię coś monotonnego, wtedy włączam coś z polskiego rocka. Moja rola to ustrukturyzowanie tego, co wylewa się z teczki koncepcyjnej Ewy w spójny, działający projekt. Czasem, jak w tej muzyce, muszę po prostu znaleźć ten jeden kluczowy rytm.

Lili: Cisza jest muzyką, jeśli wiadomo, gdzie nasłuchiwać. A jak już coś gra, to kota woli, żeby nie było głośniejsze od koty, kiedy domaga się otwarcia balkonu.

Ewa: To trochę jak w zespole muzycznym – ja jestem wokalem. <śmiech> Potrzebuję chwili ciszy, żeby wsłuchać się w pomysł. Zanim zacznę, lubię mieć dobrze ustawiony klimat – przemyślenia, inspiracje, kierunek. Dla mnie wzór to piosenka z sensem do konkretnej publiczności.

Tomek: No to ja jestem gitarzystą. Wchodzę mocnym riffem, bez zbędnych prób dźwięku. Dla mnie projekt to akcja – coś się dzieje, coś powstaje, nie ma co za długo deliberować. Jest koncert do zagrania i tyle.

Ewa: I właśnie to nas ratuje – ja czasem go przyhamuję, on mnie pogania. Ja czasem coś za bardzo polecę z czymś, on przytrzyma mój dźwięk w miejscu. Gdybyśmy oboje działali tak samo, to albo tkwilibyśmy w nieskończonym planowaniu, albo robili po dziesięć wersji jednego wzoru i każda byłaby „ostateczna”.

Tomek: A tak to jesteśmy jak dobry duet – trochę spięć, trochę śmiechu, ale finalnie zawsze gramy w tym samym zespole.

Lili: Kota jest pewna, że dla nich jest jak mrucząca perkusja. Mrucząca nawet, gdy pogasną światła.

Ewa: Zachwyciła mnie odwaga natury w zestawieniach. Śliwkowy fiolet z brudnym karmelem. Rdza opleciona mchem. Niby wszystko się gryzie, a jednak gra – jakby natura miała swoją własną szkołę projektowania, której człowiek jeszcze nie ogarnął. A mikroskopowe zdjęcie skrzydła ćmy? Patchwork jak z pracowni awangardowego krawca z przyszłości.

Tomek: Ostatnio bardziej niż zachwyciła mnie… Pustynia Błędowska. I w ogóle – miejsca na uboczu, nieoczywiste, czasem z historią, czasem po prostu spokojne. Lubię odkrywać takie okolice, trochę jakby GPS zapomniał, że tam można. W naturze łapię dystans. Jakby ktoś wcisnął przycisk „reset” i od razu wiadomo, co ważne, a co można puścić z wiatrem.

Lili: Kotę zachwyciła świeża akwarela Ewy. Przechodziła tylko, gdy mokry pędzel zaatakował ją z nienacka. Teraz praca wygląda bardziej… jak limitowana edycja. I jeszcze panowie śmieciarze za oknem. Przyjeżdżają takim pięknym, dużym samochodem ze światełkami.

Jak podchodzicie do kreatywnych wyzwań?

Ewa: Nie wierzę w wenę. Można na nią czekać jak na św. Mikołaja – z tym samym skutkiem. Mam swoje sprawdzone metody. Jedna to SCAMPER – taki zestaw pytań, który wytrząsa pomysły z szuflad w głowie. Druga to mapa myśli, którą rozpisuję jak ścieżkę w lesie: od pomysłu do pomysłu, aż w końcu dochodzę tam, gdzie coś zaczyna błyszczeć. A gdy czuję, że z projektem kręcę się w kółko, stosuję metodę ze szkoły plastycznej – odkładam go na kilka dni, dosłownie odwracam do ściany. Po czasie wracam i widzę, co nie gra. Działa za każdym razem. A jeśli potrzebuję inspiracji – zawsze wracam do natury. Faktury, kolory, wzory – to moje wieczne źródło. Takie nieskażone żadnymi trendami, modami, stylami, niczym – czyste jak leśne źródełko.

Tomek: Ja działam trochę inaczej. Jak coś nie idzie, to znaczy, że trzeba się ruszyć. Dosłownie. Wychodzę do ogrodu, wsiadam na rower, robię coś fizycznego. Mózg wtedy zaczyna pracować inaczej, bo odrywa się od problemu, nie zapętla się na nim. Kiedyś, ściągając starte kłącza bluszczu z muru, wpadłem na pomysł wzoru, który wydawał się wcześniej nie do ruszenia. Więc ja w ogrodzie, a nie w głowie.

Lili: Kota wie, kiedy coś utknęło. Oboje chodzą po pokoju, mamroczą coś. Czasem wychodzą gdzieś i kota może wtedy udać się na polowanie saszetki ukrytej w szafce.

Ewa: Lili, ale mogłabyś czasem sama wyrzucić te szczątki swoich saszet do kosza, hm?

Mamy nadzieję, że między opowieściami o Rammsteinie, technicznej precyzji i kocich interwencjach, możesz znaleźć coś dla siebie. W Hes Pattern wierzymy, że wzory powinny mieć duszę, ale i solidne biznesowe podstawy. Jeśli szukasz partnera, który rozumie Twój biznes, a jednocześnie ma odwagę tworzyć coś absolutnie unikalnego, to dobrze trafiłeś. Pamiętaj, że zawsze możesz liczyć na nasz analityczny umysł i kreatywny zadzior.